Pamiętnik (nie)odchudzania 2017: Święta Wielkanocne
Odchudzać się w święta? Może ktoś umie, ja nie potrafię… Dlaczego? Bo podejście do starań o zdrowie z punktu widzenia osoby odchudzającej się prowadzi do poczucia straty. Utraty możliwości smakowania smakołyków, utraty przyjemności pochodzącej z jedzenia tuczących potraw, utraty czegoś, co kochamy. Skutek? Obżerałam się w Wielkanoc.
Teraz, wieczorem w Poniedziałek Wielkanocny, z wzdętym brzuchem siedzę i piszę tego posta. Zrzuciłam spodnie, które boleśnie wrzynały się w ciało na wysokości pasa. Jego obwód jest katastrofalny. Dawno nie byłam tak gruba.
Mogę zwalać moją otyłość na chorobę, leki, ciąże. To po części prawda. Ale prawdziwa jest także moja niekonsekwencja, moje lenistwo, moje pobłażanie sobie.
Sama jestem sobie winna. Nie opiszę Wam, jak ostatnio się odżywiałam. Wstydzę się. A może powinnam? Niech wstyd się ze mnie wyleje, może to w jakiś sposób mnie otrzeźwi. Dziś otrzeźwił mnie poranek przy szafie. Wyciągnęłam bluzkę, w której chodziłam w czasach swojej największej grubości. I co? Ledwo ją dopięłam! Mając w perspektywie kolejny dzień przy świątecznym stole, zmieniłam bluzkę. Szok pozostał. Ale nie, nie powstrzymał mnie przed jedzeniem kolejnych porcji mazurka kajmakowego… Dlaczego? Bo w głowie już miałam: od jutra się odchudzam!
Nie po to studiowałam psychodietetykę, aby znów (po raz tysięczny może) zaczynać się odchudzać. Przecież ja to wszystko wiem. Nie wolno się odchudzać. Trzeba zmienić nawyki. Trzeba wejść na ścieżkę zdrowia. Trzeba pozbyć się zgubnych przyzwyczajeń nie na czas diety, ale na zawsze.
To brzmi tak przytłaczająco. Zapomnieć o słodyczach? A może czerpać słodycz z innych źródeł? Zdrowszych!
Od lat stosuję pewne reguły zdrowego trybu życia. Pijam głównie wodę, oprócz niej zdarzają mi się kawa i herbata, których nigdy nie słodzę. Codziennie jadam śniadania. Nie kupuję przetworzonych dań. I co? I tyję.
Nie tyję przez powietrze, ale przez to, że objadam się słodyczami. Nie odstawiam białej mąki. Nie panuję nad wielkością porcji. Nie przejmuję się, że jest już wieczór i pewnych rzeczy nie powinno się jeść.
Były takie okresy w moim życiu, gdy bacznie zwracałam uwagę na to, co ląduje w moim garnku. Przez osiem lat byłam wegetarianką. Byłam wtedy dość szczupła. Może też dlatego, że byłam wówczas młoda. Potem zachorowałam, wróciłam do mięsa, zaczęłam się leczyć i momentalnie przybrałam na wadze. Przez to przestałam się leczyć, co tylko pogorszyło mój stan i sprawiło, że wymagałam długotrwałego leczenia. Jak mantrę powtarzam zdanie, że w trzy miesiące przytyłam trzydzieści kilo. Bo tak było! I to powinno mną wstrząsnąć i skierować mnie na „zdrową ścieżkę”. Jednak nie. Nie byłam w takiej kondycji psychicznej, by się tym przejąć. I choć przez kilka lat nie poznawałam się widząc swoje odbicie w wystawie sklepowej, nie brałam się poważnie za siebie. To nie znaczy, że nie próbowałam. Zdarzały się kilkumiesięczne próby, ODCHUDZANIE SIĘ, które najczęściej kończyły się porażką. Mój metabolizm nie był już taki, jak przed chorobą. Leki też robiły swoje. Straciłam poczucie, że zmiana jest w ogóle możliwa.
Poukładałam sobie życie z nową sylwetką. Wyszłam za mąż, zaszłam w ciążę. I wtedy stało się. Usłyszałam diagnozę: cukrzyca ciążowa. Aby urodzić zdrowe dziecko przeszłam na dietę, tym razem nie myśląc o odchudzaniu, tylko o zdrowiu. Moja przemiana była dość spektakularna, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w trakcie całej ciąży zamiast przytyć, schudłam siedem kilo! To wtedy zdałam sobie sprawę, jaką ogromną moc ma motywacja. Dla mojego dziecka byłam w stanie wszystko! Pełna nadziei i nowych sił zapisałam się na studia z psychodietetyki. Zdrowy styl życia zaczął stawać się moją pasją. Niestety, po porodzie choroba wróciła. Znów leczenie, znów tycie. Później kolejna ciąża, już na lekach i bez tej motywacyjnej siły. Tym razem przytyłam siedemnaście kilo. Po porodzie kolejny raz wzięłam się za siebie i zdrowie zwyciężyło. Dopóki nie pokonała mnie choroba (co to za tajemnicza choroba? Jeśli nie wiesz, to odsyłam Cię do starszego wpisu – tutaj).
Ostatnie kilka miesięcy to ponowne zagłębianie się w chorobę. Leki i zagryzanie ogarniającej mnie nicości słodyczami. Paczka ptasiego mleczka na raz? Czemu nie? Tabliczka czekolady w środku nocy? Co to dla mnie? Do tego posiłki na bazie mąki i mięsa… Nie bardzo zdrowo, choć domowo…
Czytujesz Mamkowo? Jeśli tak, to zauważyłaś pewnie moje cykle – „Pamiętniki odchudzania”. Jeden trwał w zeszłym roku i umarł śmiercią naturalną, gdy miałam kolejny rzut choroby. W styczniu tego roku wykrzesałam w sobie nieco entuzjazmu i zaczęłam się odchudzać, nawet biegać, pisząc „Pamiętnik odchudzania 2017”. Znów poległam. Powróciłam do przyjaciółki czekolady. Lekarz kiwał palcem, a ja sobie z tego nic nie robiłam i po wizycie szłam po kolejne tabliczki. Ile teraz ważę? Nie wiem, bo waga wysiadła (nie, nie pod moim ciężarem – po prostu wyładowały się baterie), ale czuję, że strasznie dużo. Dużo za dużo. Być może tyle, ile jeszcze nigdy nie ważyłam.
Wiem, że muszę zmienić swój sposób odżywiania i tryb życia. Niech moją motywacją będą moje dzieci. W końcu, jak mawiał mój ksiądz z dzieciństwa, „jaka matka, taka córka”. A ja nie chcę, żeby moja córka borykała się z otyłością. Nie chcę tego też dla syna. I choć staram się zdrowo odżywiać dzieci, to wiem, że przykład idzie z góry i już niedługo po prostu zaczną powtarzać moje błędy. Dlatego muszę te błędy wyeliminować. Żyć długo i zdrowo, aby być podporą dla moich dzieci i aby nigdy nie być dla nich ciężarem. Żyć dla nich i dla siebie.
Rozpoczynam więc nieśmiało nowy cykl – „Pamiętnik (nie)odchudzania”. Nie wiem, czy będę go sumiennie kontynuować. Wiem, że z wdrażaniem zdrowych zasad nie mam na co czekać. Nie robię się młodsza, a żyjąc jak żyję, będę robić się coraz grubsza. Na to nie mogę pozwolić.
W ten świąteczny czas więc postanawiam żyć zdrowo. Trzymajcie za mnie kciuki!
KOM