Prolog „A gdybyś musiał zabić?”
O czym jest ta książka? – pytacie. A ja nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć. Jest o śmierci, o naszej rzeczywistości, o szaleństwie. Jeśli chcesz, przeczytaj prolog. Na koniec masz link do kupna książki.
Prolog
Poniedziałek, 7 grudnia, godz. 17.42
Strzał.
Ogłuszający huk przeszedł prądem od dłoni Piotra Łuczaka do jego prawego barku i dalej do ucha. To zatkało się, więc mężczyzna odruchowo otworzył usta. Ruch jego warg zbiegł się z krzykiem, który ze swoich ust wydała jego żona. Albo raczej piskiem. Jeszcze nigdy nie słyszał takiego dźwięku w wykonaniu Moniki. Jakby orka czy jakiś inny morski stwór, którego Piotr słyszał dawno temu w oceanarium.
— Nic ci nie jest? — zapytał nie swoim głosem. Żona nie odpowiedziała. Nie patrzyła na Piotra, tylko na niemowlę, do którego dopadła chwilę po wystrzale. Wyciągnęła Wojtusia z fotelika samochodowego i przyciskała go po piersi jednocześnie czule dotykając plecków i oglądając z każdej strony jego główkę.
— Co z małym? — zapytał znów Piotr, ale Monika i tym razem zbyła go milczeniem. Wtedy dopiero spojrzał na mężczyznę, w stronę którego oddał strzał. Leżał on na podłodze, oparty barkiem o szafę, w bajorku z krwi. Bajorko stopniowo powiększało się. „Ile krwi w sobie ma człowiek?”, zapytał sam siebie w myślach Piotr i uświadomił sobie, że jakieś 6 litrów. Więcej niż pół wiaderka.
Podszedł do mężczyzny, z którego ust wydobywał się jeszcze cichy charkot. Na jego dolnej wardze pojawił się jeden balonik, a po chwili więcej krwawej piany. Charkot ustał, głowa mężczyzny lekko opadła na pierś. Umarł. Krwawe baloniki po kolei pękały i przestawały istnieć, podobnie jak żywot tego tu leżącego.
Monika obadawszy główkę Wojtusia po raz enty odetchnęła i rozejrzała się po pomieszczeniu.
— Zabiłeś posła — powiedziała głucho.
Półtora godziny wcześniej, godz. 16.14
Ośmioletni volkswagen passat kombi państwa Łuczak wjechał na wielopoziomowy parking przy centrum handlowym. Mimo tego, że nie był to czas największego ruchu w galerii, Piotr nie mógł znaleźć wolnego miejsca. Wreszcie udało się — za szerokim filarem, ostatnie miejsce w ostatniej alejce.
— Będziemy maszerować kilometr przez ten parking — burknęła z tylnego siedzenia Monika i zabrała się za wypinanie fotelika samochodowego z dwumiesięcznym Wojtusiem z pasów.
— Tu nie ma nawet stu metrów do wejścia — odrzekł Piotr i wysiadł z auta. Jak zwykle podszedł do drzwi przy foteliku i z drugiej strony pomógł żonie go wypiąć, po czym wyciągnął siedzisko małego. Przyjechali do centrum handlowego na zakupy spożywcze. Wojtuś, ich pierwsze i jedyne dziecko, smacznie spał w błękitnym futerkowym kombinezonie. Piotr uśmiechnął się z nutą zazdrości. Ten to ma życie: tylko je i śpi, żadnych problemów.
Małżeństwo udało się do wejścia do handlowej części galerii. Tuż przed nim stały wózki sklepowe, Piotr do jednego z nich włożył fotelik z synkiem i popchnął przed siebie. Monika złapała go pod ramię i razem wkroczyli do sklepu spożywczego. Idealna rodzinka.
Papier toaletowy, mleko, pieczywo, owoce, mięso na jutrzejszy obiad — zakupy poszły dość sprawnie. W obszernym wózku zabrakło miejsca, ale to dlatego, że większą jego część zabierał fotelik ze śpiącym wciąż Wojtusiem.
— Chodźmy jeszcze do działu dziecięcego — Monika pociągnęła męża za ramię w lewo.
— Czego potrzebujemy? — spytał Piotr.
— Niczego konkretnego, chcę zobaczyć, czy są jakieś promocje — Monice, jak większości młodych mam, przeglądanie niemowlęcych akcesoriów sprawiało przyjemność. Oglądając smoczki, butelki i zabawki edukacyjne starała się zapamiętywać ceny, aby porównać je w innych sklepach. W ręce wpadł jej aspirator do nosa.
— Weźmy to, ta nasza gruszka do nosa mnie denerwuje — pokazała Piotrowi urządzenie.
— Dobrze kochanie — odparł. Byli małżeństwem od dwóch lat, znali się od trzech. Oboje po trzydziestce, poznali się na imprezie i właściwie od razu zostali parą. Po roku Piotr oświadczył się Monice, a ta szczęśliwa przyjęła oświadczyny. Według znajomych byli wyjątkowo dobrani. On strażak w stopniu aspiranta, ona nauczycielka języka polskiego w miejscowej podstawówce (teraz oczywiście na urlopie macierzyńskim). Kłócili się, jak wszystkie pary, ale jakoś przetrwali każdą burzę. Pierwsze z nich łagodzić musiała Monika, która miała już wcześniej kilka poważniejszych związków i nauczyła się postępować z mężczyznami. Dla Piotra była pierwszą stałą partnerką, dla niego kłócenie się i godzenie było więc nowością. Zażegnywane konflikty umacniały ich związek. Zaraz po ślubie prowadzili dość sielskie życie. Postanowili założyć rodzinę i przez ponad rok starali się o dziecko. Wreszcie się udało. Ciąża była, szczególnie dla Moniki, spełnieniem marzeń. Wojtuś urodził się w październiku, dzień po ich rocznicy ślubu. Taki prezent.
Kolejka do kasy była niewielka, Piotr z Moniką sprawnie zapakowali zakupy do płóciennych toreb, które przynieśli ze sobą, a następnie z powrotem do wózka, obok fotelika Wojtusia. Malec przebudził się i bystrym spojrzeniem zaczął się rozglądać wokół. Jego tata pchał wózek, obok szła mama i zagadywała synka bojąc się, że Wojtuś zacznie płakać.
— Kochanie się obudziło? Jak się spało syneczku? Popatrz, gdzie jesteśmy, w sklepie, na zakupach — szczebiotała wpatrując się w błękitno-szare oczka malca. Ten na chwilę złapał spojrzenie mamy, ale po kilku sekundach popatrzył w górę i zafascynowany śledził światła na suficie. Te bystre oczy odziedziczył po tatusiu. Piotr miał stalowoniebieskie spojrzenie, dokładnie w barwie munduru policyjnego. Monika czasem śmiała się, że minął się z powołaniem, bo jego oczy nie pasują do czarnego strażackiego umundurowania.
Gdy doszli do samochodu, postępowali jak zwykle po zakupach od niecałych dwóch miesięcy: Monika złapała fotelik i z nim udała się na tył volkswagena, Piotr otworzył bagażnik i tam zaczął ustawiać torby. Podniósł głowę i kątem oka zauważył rękę, która chwyciła klapę od bagażnika i pociągnęła ją w dół. Metal uderzył w potylicę Piotra i ten runął do przodu spadając twarzą w torbę z mlekiem. Przygryzł sobie wargę do krwi, ale nawet tego nie poczuł, bo stracił przytomność. Atakująca dłoń chwyciła pistolet i jego rękojeścią jeszcze raz uderzyła głowę nieprzytomnego mężczyzny. Następnie już dwie dłonie wrzuciły nogi Piotra do bagażnika i zatrzasnęły klapę. Monika usłyszała odgłos uderzeń i padającego ciała męża w momencie, gdy udało jej się przypiąć fotelik do tylnego siedzenia. Sposób upinania go w pasach był dość skomplikowany, nie dałaby rady szybko wypiąć syna (ani z fotelikiem, ani bez niego), a bez dziecka nie miała zamiaru ruszać się z samochodu. Dlatego też na chwilę niewidzialna siła przygwoździła ją do siedzenia volkswagena. Nieznajomy mężczyzna tymczasem z kluczykami, które wyrwał z dłoni Piotra, wsiadł na przód auta. Zasiadł za kierownicą i odwrócił się mierząc z pistoletu w stronę kobiety i niemowlęcia. Wojtuś, choć nie mógł tego widzieć, gdyż przypięty był tyłem do kierunku jazdy, jak na komendę rozpłakał się. Monika instynktownie objęła cały fotelik ramionami.
— Co zrobiłeś mojemu mężowi? — krzyknęła.
— Cicho siedź i ucisz bachora. Mężulek śpi w bagażniku, jeśli będziesz grzeczna, to nic mu się nie stanie — powiedział szpakowaty mężczyzna, chyba po pięćdziesiątce. Przystojny i… „dystyngowany”, takie określenie przyszło Monice do głowy, choć jego wypowiedź z pewnością dystyngowana nie była. Była w niej pewna doza sztuczności, jakby na siłę zgrywał oprycha. Mężczyzna odpalił silnik i ruszył. Monika poczuła jak odpływa jej krew z twarzy. Śmiertelnie zbladła, stała się ilustracją do powiedzenia „blady strach”. Miliony myśli przelatywały jej przez głowę. Siedziała na siedzeniu za kierowcą, mogłaby zacząć dusić agresora. Gdyby w aucie nie było Wojtusia może i zdobyłaby się na taki heroizm, jednak w tym momencie najważniejsze było bezpieczeństwo syna. Choć siedział w atestowanym foteliku starannie wybranym przez kochających rodziców, Bóg jeden wie, co stałoby się, gdyby doszło do jakiejś kolizji. Kobiecie nie pozostało nic innego, jak czekać na rozwój wypadków.
Porywacz skręcił w stronę wyjazdu z miasta. Wciąż w prawej dłoni trzymał pistolet, tą dłonią też zmieniał biegi, co między fotelami obserwowała Monika. Gdy samochód stanął na światłach na skrzyżowaniu, mężczyzna odwrócił się do niej.
— Nic nie kombinuj, a wszystko będzie dobrze — powiedział. — Zaraz będziemy na miejscu.
— Gdzie?
— Ciiii… Wszystko zobaczysz. Ucisz go — kolbą pistoletu machnął w kierunku fotelika, w którym leżał wciąż zanoszący się płaczem Wojtuś. Monika pogłaskała syna po policzku i cicho zanuciła kołysankę mając nadzieję, że mężczyzna za kierownicą nie jest zbyt porywczy. Płacz niemowlęcia potrafi wytrącić z równowagi, a facet atakujący rodzinę z małym dzieckiem w centrum handlowym chyba zbyt zrównoważony nie jest.
Jazda trwała nie więcej niż dziesięć minut, ale dla Moniki to była wieczność. Zaparkowali przed stojącym samotnie niskim budynkiem. Przez całą drogę od świateł nie mogła pozbyć się wrażenia, że zna tego mężczyznę. Te oczy, ta fryzura. I głos. Też znajomy. Chyba z telewizji. Tak, na pewno z telewizji… Porywacz wyłączył silnik i wysiadł z auta podchodząc do drzwi najbliżej fotelika, zupełnie jak to robił Piotr. Uchylił te drzwi i wycelował lufę pistoletu w dziecko.
— Wyjmij go i idziemy — brodą wskazał drzwi niskiego budynku, przy których wisiała tabliczka „Biuro Poselskie”. W tym momencie Monika doznała olśnienia. To poseł Jan Michalik mierzył do niej i jej dziecka z broni. Absurdalność sytuacji sprawiła, że kobieta zaczęła się zastanawiać, czy nie śni. Drżącymi rękami wypięła fotelik z synkiem z pasów. Spojrzała na parlamentarzystę, który ciągle ją obserwował. Ich spojrzenia skrzyżowały się na kilka sekund, a po minie Moniki porywacz poznał, że został rozpoznany.
— Wysiadaj — powiedział tylko i kiwnął dłonią z pistoletem. To podziałało otrzeźwiająco na kobietę. Wysiadła z auta taszcząc fotelik samochodowy z najcenniejszym ładunkiem. Poseł otworzył drzwi, Monika weszła. Jan Michalik wszedł za nią i zapalił światło. Kazał matce postawić fotelik z dzieckiem na szafce pod naprzeciwległą do drzwi ścianą, a samej usiąść na krześle przy biurku jakieś dwa metry od syna. Wojtuś już nie płakał, znów zapadł w sen. Porywaczowi wyraźnie odpowiadała ta cisza.
W bagażniku tymczasem Piotr ocknął się i zastanawiał, co się wydarzyło. Gdy samochód zahamował, on zaczął odzyskiwać przytomność. Leżał teraz w ciemności na tyle swojego kombi w bardzo niewygodnej pozycji. „Wyjmij go i idziemy” — to usłyszał przed chwilą z ust nieznajomego mężczyzny. To znaczyło, że Monika i Wojtuś żyją. Ktoś ich zaatakował, porwał. Ale dlaczego?
Piotr leżał skulony na lewym boku. Prawą ręką usiłował otworzyć nad sobą wyciąganą zasłonę bagażnika. Elastyczna tkanina rozpięta była na całej jego długości, a jej koniec zatknięty był w przygotowanych ku temu szczelinkach. Mężczyzna pomógł sobie nogą i wreszcie zasłona ustąpiła i z charkotem wsunęła się w belkę za tylnym siedzeniem. Piotr teraz mógł przeleźć z bagażnika na tył auta i stąd wysiąść. Tak zrobił. Wtedy poczuł krew w ustach, jej metaliczny posmak. Odruchowo wytarł wargi prawym przedramieniem. Grudniowe powietrze, chłodne i rześkie, sprawiło, że jego myśli się rozjaśniły. Rozejrzał się. Był na jakimś odludziu, przed nim stał niski budynek z czerwoną tablicą. Na parterze paliło się światło. Na zewnątrz zmierzchało, więc wnętrze rozjaśnionego żarówką pomieszczenia było doskonale widoczne. Piotr zobaczył fotelik z synkiem, nie dostrzegł jednak ani żony, ani też porywacza. Nie zastanawiał się długo, wbiegł do środka.
Drzwi zewnętrzne, krótki korytarzyk i kolejne drzwi po prawej stronie. Gdy Piotr je otworzył, jego oczom ukazało się pomieszczenie biurowe, w którym naprzeciwko na szafce stał fotelik z Wojtusiem, po lewej na biurowym krześle na kółkach siedziała jego żona, po prawej od dziecka stał napastnik, a na blisko wejścia stało biurko, na którym… leżał pistolet. Piotr stał najbliżej broni. Wszystko wydało mu się szalenie nierzeczywiste. Ich zwyczajne życie nagle stanęło na szali tu, w biurze poselskim jakiegoś posła na obrzeżach miasta. Szaleniec porwał jego, jego żonę i maleńkiego synka, a teraz tak głupio zostawił broń. Wystarczy jeden sus i Piotr będzie trzymał pistolet. Na pewno dosięgnie broni szybciej niż ten szpakowaty mężczyzna, który wpatruje się w niego.
Jan stał nieruchomo przy półce z segregatorami, na której wsparł lewą rękę. Mężczyzna, który właśnie wbiegł do biura, w każdej chwili mógł dosięgnąć pistoletu. Jan też mógł się rzucić w kierunku broni, jednak bliżej miał nóż i to po niego miał zamiar sięgnąć.
Piotr runął całym wysportowanym ciałem do przodu, w tej samej sekundzie Jan chwycił nóż i ruszył w stronę fotelika z dzieckiem, ale na krzyk Piotra: „Stój!” zatrzymał się w pół drogi.
— Musisz mnie zabić — powiedział zimno Jan patrząc w oczy Piotra, po czym zrobił kolejny krok w stronę Wojtusia. Ojciec chłopca wycelował w środek klatki piersiowej porywacza (jak uczył instruktor na wieczorze kawalerskim kolegi z pracy, który odbył się na strzelnicy, a później przeniósł do knajpy) i nacisnął spust.
***
Strzał…
— Nic ci nie jest? Co z małym?
— Zabiłeś posła.
***
Ciało parlamentarzysty leżało w poprzek biura, oparte barkiem o szafę. Kałuża z krwi po kilku minutach przestała się powiększać. W jej odbiciu Piotr zobaczył jakby swoją karykaturę. Portret w szkarłacie. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz. To nie był pierwszy nieboszczyk, którego oglądał z bliska, w końcu od ośmiu lat służył w straży pożarnej. Ale pierwszy, który zginął z jego ręki. Piotr jak zafascynowany patrzył na zwłoki klęcząc przy nich i nie ośmielając się ich dotknąć. Monika zaczęła łkać trzymając w ramionach Wojtusia.
— To poseł Jan Michalik, zabiłeś posła. To poseł Jan Michalik, zabiłeś posła — powtarzała przez łzy. Jej mąż nie reagował, więc podeszła do niego. Z bliska zakrwawione zwłoki wydały się jeszcze straszniejsze, więc obróciła się i zaczęła chodzić w tę i z powrotem wzdłuż pomieszczenia z dzieckiem na ręku. Nagle jej uwagę przykuła kartka złożona na pół i tak postawiona na półeczce przy wyjściu. Na jej wierzchu grubym markerem napisane było: „DO MOICH MORDERCÓW”. Monice zrobiło się słabo. Usiadła z Wojtusiem na krześle, na którym wcześniej kazał jej siedzieć teraz już nieżywy poseł. Łzy jak na komendę przestały jej płynąć.
— Piotrek zobacz to — powiedziała najpierw szeptem. Mąż dalej nie reagował, więc odchrząknęła (w gardle czuła coś jakby piach) i powiedziała głośno: — Musisz to zobaczyć. Piotr!
Na dźwięk swojego imienia ojciec rodziny podniósł głowę. Wołała go żona siedząca z dzieckiem po drugiej stronie biura. Wstał i podszedł do niej omijając ciało. Monika głową pokazała mu kartkę. „DO MOICH MORDERCÓW” — ten napis wstrząsnął Piotrem nie słabiej niż jego małżonką. Podszedł do półki i wziął do ręki kartkę. Uchylił ją i zaczął czytać:
„Uciekajcie stąd. Nikt Was nie znajdzie, nikomu nie przyjdzie do głowy, że to mogliście być Wy. Zniszczcie tę kartkę i wyrzućcie daleko stąd broń”.
***
Książkę zamówisz TUTAJ. Ebook kosztuje zaledwie 14,70 zł.
Txt. Karolina Osińska-Marcińczyk
Rys. Ewa Grzyb
Pingback: Napisałam sobie książkę – Mamkowo.pl – blogo-portal dla rodziców, którzy chcą czytać nie tylko o dzieciach